Tuesday, December 22, 2015

Dear Readers, please see what happened to me...

Drodzy Czytelnicy!

Pozdrawia Was Wasza polonijna organistka oraz wokalistka-kantor z Katedry Św. Patryka. Przy okazji serdecznie dziękuję wszystkim, którzy przychodzą do Katedry kiedy kantoruję do Mszy, czyli w każdy wtorek o 12pm. Radośniej się śpiewa, kiedy wśród wiernych rozpoznaje się znajome twarze, a od ołtarza wszystkich wyraźnie widać!

Chciałam podzielić się z Państwem tym, co mnie spotkało, czego bynajmniej nie można zaliczyć do "wydarzeń artystycznych", ale co na całe moje życie, włączając zawodowe, wywarło nigdy już nie odwracalne skutki. Co spotkało mnie jako obywatela tego kraju, do niedawna jeszcze mieszkankę Nowego Jorku (a właśnie ze względu na bezpieczeństwo musiałam wyprowadzić się, a nawet: uciekać z tego miasta!), a przede wszystkim, co spotkało mnie jako CZŁOWIEKA. I, co nie daj Boże, ciągle może jeszcze zagrażac każdemu z nas. Chciałam Państwa ostrzec. 

Niedawno zakończył się mój proces sądowy przeciwko nowojorskiej policji. Proces trwał trzy lata i zakończył się ugodowo ("settlement") na moją korzyść. Dopiero teraz, po zakończeniu całej procedury, mogę oficjalnie dzielić się z wszystkimi tymi szczegółami i na cały świat wysyłam informacje o drastycznych przeżyciach jakie mnie spotkały.

Czasami mówi się, że policja współpracuje z bandytami, ze światem przestępczym. Nie każdy jednak zdaje sobie sprawę, jak to naprawdę przejawia się w życiu. Ja miałam okazję dokładnie się tego dowiedzieć, zaznać przykład tego, dosłownie i w przenośni: NA WŁASNEJ SKÓRZE!...

Do dnia 13-go stycznia 2012 roku mieszkałam na Kew Gardens, Queens jako lokator jednorodzinnego domu. Właścicielem domu był Kazimierz, serdeczny przyjaciel. Mieszkała jeszcze wtedy z nami Pani Jagoda, nasza współlokatorka. Dom był pełen naszych ukochanych, uratowanych przez nas zwierząt. Ja jestem szkolonym ratownikiem zwierząt, współpracowałam wtedy z innymi ratownikami i schroniskami, Kazimierz również przyczyniał się do tych ratowniczych akcji. 

Na kilka dni przed tą datą (13 stycznia) ktoś zadzwonił (męski głos, po angielsku) na mój telefon, przedstawiając się, że mamy wspólnego znajomego (wymienił czyjeś znajome imię) i że bardzo prosi właściciela domu o możliwość przechowania jakichś rzeczy w piwnicy i sam pilnie potrzebuje miejsca żeby zatrzymać się na kilka dni, bo jest w trakcie przeprowadzki. Ponieważ często otrzymuję telefony do moich nie mówiących po angielsku przyjaciół, aby pomóc jako tłumacz, nie było to dla mnie niczym dziwnym ani podejrzanym i przekazałam Kazimierzowi wiadomość. Nie było mnie w domu, ani wtedy, kiedy mężczyzna ten dzwonił pierwszy raz, ani potem, kiedy przyszedł do naszego domu na umówione spotkanie. Po jego wizycie Kazimierz zadzwonił do mnie z prośbą, aby szybko powiadomić mężczyznę, który niedawno od niego wyszedł, że zostawił przez pomyłkę swoją książeczkę czekową. "Może będzie jej szukał, więc szybko zadzwoń" – mówił. Zadzwoniłam ”szybko”, ale nikogo już nie mogłam zastać, nikt nie odbierał telefonu ani nie odpowiadał na nagrane wiadomości. Ani ja ani Kazimierz nie zdawaliśmy sobie sprawy, że to był podstęp i początek napadu na nasz dom. Książeczka została upuszczona celowo, a w niej było pełno fikcyjnych czeków wypisanych na nazwisko Kazimierza, czego on oczywiście nie był świadomy. Gdy w parę dni później wtargnął do nas cały gang narkomanów, napastnicy mogli łatwo udawać, ze wszyscy są "lokatorami" i... "płacą właścicielowi pieniądze za wynajęcie"...

Byłam sama w domu, kiedy zaczęli się gromadzić, byłam na najwyższym (3-cim) piętrze, gdzie był mój muzyczny pokój, miałam słuchawki na uszach i ćwiczyłam przy elektrycznym pianinie, więc nawet nie słyszałam dokładnie, kiedy to się zaczęło. Zaniepokoił mnie tylko smród marihuany i nikotyny, który poczułam. Skąd coś takiego w naszym domu?!!... Wszyscy znajomi wiedzieli, że mam bardzo silne schorzenie alergiczne na wszelkie sztuczne, chemiczne zapachy i przy takiej pracy, jak zarabianie na życie śpiewaniem, przebywanie w oparach dymu było po prostu nie do pomyślenia... Lekarze, specjaliści od nosowych schorzeń i alergii, uprzedzali mnie, że przebywanie w "niewłaściwym środowisku" może, nawet permanentnie, uniemożliwić mi pracę w moim ukochanym zawodzie!...

Odważyłam się zejść na dół i zobaczyłam... Najpierw tylko... kompletnie pijaną, szkaradnie, jak potwór wyglądająca kobietę w oparach marihuany, w naszym basemencie, kiedy próbowałam wziąć z pralni wypraną bieliznę. "Żeński potwór" rzucił się na mnie, przepędzając mnie wulgarnym językiem: "You f-ck out!...You piss off, you f-cking b-tch!...", itd... Zdołałam uciec (nie byłam pijana, więc biegłam po schodach szybciej od tej pani!) i zamknęłam za sobą kuchenne drzwi na klucz. Zadzwoniłam do Kazimierza do pracy i, za jego zgodą, na policję. Przyjechało dwóch policjantów, ale powiedzieli, że nie mogą "nic zrobić" skoro właściciela nie ma w domu, "Zadzwoń jeszcze raz jak wróci właściciel!" - powiedzieli. Przestraszona schowałam się z powrotem na najwyższym ("attic") piętrze, zamykając za sobą na klucz wszystkie możliwe drzwi i czekałam na powrót Kazimierza z pracy. Było dopiero ok. 4-tej po południu, a wiedziałam, ze ma wrócić późno. 

W międzyczasie... Trudno wprost wyrazić, co się zaczeło dziać... Cały dom stawał się wypełniony, bardziej i bardziej, wrzeszczącymi narkomanami. Z góry słyszałam tylko przerażające wrzaski, "ludzkich", ale kompletnie "nie-ludzko", nienormalnie brzmiących głosów "naładowanych" narkomanow, tłukących wszystko, odgłosy jakby rozbijanych ścian, wywarzanych drzwi, tłuczonego szkła... Przez górne, strychowe okienko widziałam po ciemku tylko czubki głów, nieskończenie napływających do naszego domu... Bili się między sobą na ganku, tarzali się po ziemi, wrzeszcząc najbardziej wulgarnym językiem... I ciagle było ich więcej i więcej, niektórzy nie szli normalnie, tylko zataczali się, lub wlekli na czworakach... Okropny odór marihuany, nikotyny i alkoholu coraz bardziej wdzierał się na moje górne piętro, napawając mnie dodatkowym strachem, nie tylko o ogólne bezpieczeństwo, ale także o stan moich "chorowitych" górnych dróg oddechowych... Tworzylam "filtry" na nos z ręczników, oddychałam przez przepisany mi inhalator, ale... ile tak można?... Ubierając się ciepło siadałam przy otwartych oknach, ale to już niewiele pomagało, bo szkodliwy odór wdzierał się już nawet przez okna z dolnych pięter.

Z moimi domownikami, Kazimierzem i Jagodą byliśmy w kontakcie tylko przez nasze komórki. Nawet jak wrócili z pracy, nie mogliśmy się zobaczyć, bo ja byłam "zablokowana" u góry, odcięta od świata przez szalejących wandali, a oni, pozostali domownicy, po prostu bali się wejść do napadniętego domu. Było już po północy (zaczął się 14 stycznia), kiedy Kazimierz i Jagoda dali mi znać, że mogę już dzwonić po policję.

Ponownie dwóch policjantów (inni niż poprzednio) przybyło na moje wezwanie, tym razem byli to: sierżant BRENDAN DOLAN (Shield # 2459) i oficer SALVATORE RONZINO (Shield # 30349) z naszego posterunku 102 na Richmond Hill. Po około ośmiu godzinach "chowania się" w przerażeniu na strychu, dopiero teraz mogłam zejść na dół, kiedy wiedziałam, że przyjechała już policja. Duszący odór narkotyków po prostu uniemożliwiał nawet otworzyć oczy. Ponad 20 (może nawet 25-30?) palących od wielu godzin osobników okupowało dom. Bandyci wyraźnie ucichli i pochowali się (w obrębie 2-go piętra) na widok policji. Wstrzymując oddech, próbowałam jak najszybciej prześlizgnąć się na najniższe piętro, a zbiegając na dół musiałam zmieść spod stóp rozsypany koci piasek, żeby bezpiecznie przejść po stromych schodach, gdzie moje przerażone hałasem koty rozsypały całą jedną kuwetę. Cały czas trzymałam miotełkę pod pachą (aby przynieść ją potem z powrotem na górę, gdzie była stale potrzebna), a drugą (prawą) reką (a jestem praworęczna) przykrywałam zwiniętym szalikiem nos i oczy, chroniąc się przed dymem. Tak właśnie, dusząc się i kaszląc, spotkałam na dole dwóch policjantów oraz dwoje moich domowników. Kazimierz i Jagoda nie mówią biegle po angielsku, więc wiedziałam, że z nas trojga byłam jedyną osobą, która była w stanie wytłumaczyć policjantom, co się stało. Pomimo mojej niebezpiecznej alergii na dym, starałam się powiedzieć wszystko wyraźnie, że jesteśmy napadnięci i w niebezpieczeństwie, itd; mówiłam, jak uczyli mnie lekarze, przy mojej kondycji, tylko na "wydechu", a wdychałam powietrze tylko przez szalik, żeby nie wdychać trucizny, informując równocześnie policjantów o moim schorzeniu. Sierżant Dolan kazał nam zostać na dole i poszedł na moment na 2-gie piętro. Ledwie tylko uszedł parę stopni w górę, zobaczył któregoś z bandziorów i było tak, jakby się "rozpoznali"... Nagle odwrócił się do nas, wrzeszcząc: "YOU RENTED ILLEGALLY, THIS AMERICAN GENTLEMAN HAS RIGHTS TO STAY IN THIS HOUSE AND DO WHATEVER HE WANTS!..." Po angielsku "you" może oznaczać zarówno "ty", jak i "wy", więc trudno wywnioskować, czy wrzeszczał na kogoś konkretnego z nas, czy do wszystkich nas trojga razem, bez większego sensu (a jego głos brzmiał bardzo podobnie do wrzeszczących przed chwilą narkomanów): "WYNAJĘLIŚCIE DOM NIELEGALNIE, TEN AMERYKANSKI DŻENTELMEN MA PRAWO TU BYĆ I ROBIĆ CO CHCE!..." Tłumaczyłam wszystko Kazimierzowi, jako właścicielowi, co sierżant mówił, ale i tak nie rozumieliśmy, o co mu chodzi i kogo z bandytów (i dlaczego?!) nazywa "amerykańskim dżentelmenem". Sierżant nadawał dalej: "TEN AMERYKAŃSKI DŻENTELMEN MA PRAWO MIEĆ GOŚCI I PALIĆ ILE TYLKO MU SIĘ PODOBA! I JEŚLI NIE CHCESZ GO W DOMU TO MUSISZ IŚĆ DO SĄDU ("LANDLORD TENANT COURT")!... MUSISZ NAUCZYĆ SIĘ AMERYKAŃSKIEGO PRAWA!"... Wszyscy troje zaniemówiliśmy, byliśmy w szoku, Kazimierz rozpaczliwie prosił, co mam przetłumaczyć, że nie zna tych ludzi, że nikomu z nich nie wynajął, że przecież jesteśmy w śmiertelnym niebezpieczeństwie... Błagałam dusząc się: "Panie oficerze, jak możemy iść do sądu, przecież tu nie można zostać nawet pięciu minut! Oni zagrażają naszemu życiu, rujnują nasz dom... palą narkotyki!!..." - "MOŻESZ BYĆ UKARANA ZA FAŁSZYWE OSKARŻENIE, JA NIE CZUJĘ TU ŻADNYCH NARKOTYKÓW!" - odpowiedział sierzant, mimo, że cały dom po prostu dymił się od marihuany!!!. Dusiłam się coraz bardziej, z coraz większym trudem łapałam oddech przez zaczadzony już szalik, więc przypominałam policjantom: "Przecież ja mam schorzenie alergiczne, nikt nie może palić w mojej obecności!!" (jak naiwnie myślałam, że mam prawo walczyć o własne bezpieczeństwo w domu, w którym mieszkam!...). Nagle sierżant doskoczył do mnie i boleśnie wykręcił mi obie ręce do tyłu, uniemożliwiając mi ochronę przy oddychaniu, a z lewej ręki wyrwał mi miotełkę, którą przed chwilą sprzątałam koci piasek... "YOU BETTER KEEP QUIET OR YOU WILL SEE WHAT WE CAN DO!..." ("LEPIEJ BĄDŹ CICHO, ALBO ZOBACZYSZ, CO MOŻEMY ZROBIĆ!"). Drugi policjant złapał od niego miotełkę a sierżant trzymał mnie w tej bolesnej pozycji przez dobrą chwilę: stojąc za mną i trzymając mnie przed sobą, z boleśnie wykręconymi do tyłu rękami, zmuszając mnie tym samym do wdychania trującego dymu, aż Jagoda doskoczyła do niego błagając: "NO, OFFICER, PLEASE, NO!!..." Oprawca puścił mnie i policjanci zmierzali do wyjścia, instruując moich domowników o "amerykańskim prawie". 

W skrajnym przerażeniu i nierozumieniu tego co się dzieje, uciekłam z powrotem na najwyższe piętro, dusząc się i próbując masować obolałą lewą ręke. To bolesne wykręcenie przez kilka miesięcy uniemożliwiało mi sprawną grę lewą ręką na organach.

Nie mogłam zrozumieć, do czego policjanci mogli potrzebować moją małą miotełkę, ciągle tak potrzebną w domu pełnym zwierząt. Ale zrozumiałam, że po takim "zaproszeniu" przez policję, bandyci mogą za chwilę po prostu zmasakrować nasz dom. Ponownie wykręciłam 911 i, ksztusząc się i płacząc w szoku, zrelacjonowałam dyżurnemu oficerowi, co się przed chwilą stało, o skandalicznym zachowaniu policjanta... Dyżurny oficer przełączył mnie do jednostki, do której składa się skargi na policjantów, "Internal Affairs" (Wydział Wewnętrzny policji). Tam, drugi oficer grzecznie wysłuchał i przyjął moją skargę i podyktował mi numer identyfikacyjny mojej skargi. Po tym telefonie zdawałam sobie jednak sprawę, że i tak trzeba uciekać z domu, mimo że był środek nocy. Duszący smród, doszedł już na samą górę i wiedziałam, czym to się może skończyć przy moim stanie zdrowia i przy mojej pracy. Na dodatek, to była sobota, zaczynał się weekend, dla mnie, jako organistki, najbardziej pracowite dni w tygodniu... Chciałam szybko spakować wszystkie potrzebne rzeczy i nuty i spędzić noc gdziekolwiek bezpiecznie i potem od rana walczyć dalej o ratunek dla napadniętego domu. Chciałam prosić Kazimierza przez telefon, aby podstawił wysoką drabinę do okna abym mogła wyjść oknem, nie narażając życia przeciskaniem się przez środkowe piętra przez szalejących narkomanów. Myslałam także, że w ten sposób zabezpieczę dodatkowo, zablokuję i zabarykaduję od środka, drzwi na najwyższe piętro, dla bezpieczeństwa kotków, które były tam ze mną. Obolała lewa ręka uniemożliwiała mi jednak jakiekolwiek szybkie działanie, tak samo jak niemożność normalnego oddychania, co chwilę musiałam przykrywać czymś nos, żeby móc wziąć oddech, potem wstrzymywać oddech na jak długo tylko mogłam i oddychać jak "nurek" w ciężkim dymie. Na dodatek miałam na głowie wilgotną odżywkę, którą nałożyłam zanim cały atak na dom się zaczął. Nie przewidziałam, co się stanie, a potem nie było jak jej spłukać. Nie wyobrażałam sobie, że, pracując w moim zawodzie, mogłabym w środku zimy wyjść na dwór z mokrą, "nakremowaną" głową... Pierwsza rzecz, jaką wydawało mi się, że muszę zrobić, to spłukać odżywkę, wysuszyć włosy najszybciej jak było to możliwe i wtedy uciekać... Na strychu nie było pełnej łazienki, tylko kabina z prysznicem, więc musiałam cała wejść pod prysznic, żeby spłukać włosy. Byłam właśnie pod prysznicem, kiedy usłyszałam łomot, walenie z całych sił do drzwi. Z odgłosów zrozumiałam, że była to policja i myślałam, że to przyszła pomoc jako rezultat mojego ostatniego telefonu i złożonej skargi. Na gołe mokre ciało zarzuciłam frotowy szlafrok, prowizorycznie tylko zawiązując pasek, kapiące włosy przykryłam ręcznikiem i poszłam otworzyć drzwi. Niestety, nadzieje rozwiały się, to był ponownie sierżant Dolan, który wrócił, dowiedziawszy się o złożonej na niego skardze... Towarzyszył mu paramedyk z małą walizeczką i z odgłosów moich domowników z dolnych pięter, ostrzegających mnie w naszym rodzimym języku: "Uważaj, on chce z ciebie zrobić psychicznie chorą!", od razu domyśliłam się, o co chodzi. Sierżant, dowiedziawszy się przez radio, że złożyłam na niego skargę, wezwał "mental emergency" ambulans i polecił paramedykowi związać mnie w kaftan bezpieczeństwa. W pełni rozłożony fotel, wyposażony w długie rękawy, czekał na mnie już gotowy, na dole, medyk miał już wydany rozkaz, zanim miał szanse mnie zbadać. Wiedziałam dobrze z opowiadań, jak "działają" takie sytuacje. Gdybym tylko wdała się z medykiem w jakiekolwiek dyskusje i pozwoliła się zbadać, byłoby to odebrane jako "przyzwolenie" do związania i zabrania mnie. Najgrzeczniej jak tylko mogłam, mimo nowego napływu dławiącego dymu kiedy otworzyły się drzwi, podziękowałam medykowi za przybycie i powiedziałam, że nie potrzebuję żadnej pomocy. Kazał mi tylko coś podpisać i zaraz poszedł. Ale sierżant Dolan znowu wrócił i ponownie walił w drzwi, kiedy tylko zamknęłam je za medykiem. Otworzyłam mu i w wąskim przejściu, nie mogąc samej sięgnąć do otwartych drzwi, błagałam go: "Proszę zamknąć za sobą drzwi, bo nie mogę oddychać w tym ciężkim dymie!". Sierżant cofnął się do drzwi i... otworzył je jeszcze szerzej niż były!!... "PRZYSZEDŁEM TU ŻEBY NAUCZYĆ CIĘ TROCHĘ AMERYKAŃSKIEGO PRAWA!" - powiedział. I kiedy znów przykrywałam nos szalikem jedną ręka, aby móc oddychać, a drugą rozpaczliwie szukałam w szafie przepisanej mi ochronnej maski, sierżant ponownie wykręcił moje obie ręce do tyłu i... ZAKUŁ W KAJDADANY...

Pamiętam tylko, że całe moje błaganie i rozpacz kierowane były na temat problemów oddechowych. "Proszę mi pomóc, błagam, nie wolno mi oddychać w takim dymie!... mam wrodzone schorzenie!..." - "MY CIĘ NAUCZYMY! TO JEST AMERYKAŃSKIE PRAWO! ZROBIMY CIĘ MENTALNIE CHORĄ!!"/ "WE WILL TEACH YOU! IT 'S AMERICAN LAW! WE WILL MAKE YOU MENTAL!!..." - powtarzało... GESTAPO...

Drugi policjant też przyszedł na górę, ale nie odzywał się ani słowem; pamiętam, że uklęknął i założył mi na bose nogi buty, kiedy na bosaka i w opadającym mokrym szlafroku i mokrym ręczniku byłam pchana na dół w cuchnacy odór piekła i wśród rozradowanych narkomanów... Niezamocowany szlafrok zsuwał się i otwierał coraz bardziej i, wyłaniający się tłum bandytów (już w pełni ośmielonych i nie chowających się!), mógł oglądać mój kompletnie goły biust, komentując i hichocząc.

Tak zostałam wywleczona na ulicę, również z gołą, mokrą głową (bo ręcznik też się zsunął) w środku zimowej nocy. Na każde moje błaganie o pomoc słyszałam tylko: "SHUT UP! WE WILL MAKE YOU MENTAL!" Wlokąc się wolno z trzeciego piętra, nie widząc nic na oczy, ani nie mogąc, zakutymi do tyłu rękami trzymać się barierki, nie mogłam również na tak długo wstrzymać oddechu. Czułam jak zaczynała się wywiązywać nosowa reakcja alergiczna. Nos zaczął się zatykać uniemożliwiając oddychanie i czułam piekącą krwawą wysypkę tworzącą się między nosem a podniebieniem (przez tyle godzin szczęśliwie uniknęłam alergicznej reakcji chroniąc się przed bandytami, ale nie miałam już szansy zapobiec alergicznej reakcji przy ataku policji!). Lekarze uczyli mnie jak oddychać w "niepożądanym środowisku" (oczywiście tylko wtedy, kiedy nie można zrobić najważniejszego: natychmiast z niego uciec!), żeby tylko WYDYCHAĆ powietrze, a do wdychania przykrywać dokładnie nos i nie dopuścić do wdychania zatrutego powietrza ustami. Jednak żaden z lekarzy nigdy nie przewidział, jak mam zakrywać nos i chronić oddech przed totalnie zatrutym powietrzem, mając skute do tyłu ręce.  Myślałam tylko o tym, żeby nie dopuścić do oddychania z otwartymi ustami, bo wtedy reakcja alergiczna poszłaby prosto do gardła i na struny głosowe... Żeby odblokować nos, po prostu połykałam "kawałki" tworzącej się wysypki i zatykający śluz. 

Kiedy zostałam zawieziona na posterunek, policjantka zaprowadziła mnie do łazienki i dostałam do przebrania "legginsy" i dwie letnie buzeczki, które, jak się domyśliłam, sierżant "troskliwie" złapał z mojej szafy. Mój szlafrok (z komórką w kieszeni) i kąpielowy ręcznik zostały wzięte do policyjnego depozytu. Zostałam zaprowadzona do posterunkowej celi. Ponieważ napołykałam się trujących oparów i własnej, krwawej wysypki, poczułam, że mogę zwymiotować. Powiadomiłam o tym grzecznie policjantkę. Kopnęła przez kratę kubeł na śmieci, "warcząc": "You were freaking out now you gonna puke!"/"Wariowałaś a teraz będziesz rz-gac!"... Dlaczego wszyscy znęcali się nade mną z powodu mojej alergii??... Całe życie zmagam się z moim schorzeniem, staram się utrzymać w jak najlepszym zdrowiu, nie być dla nikogo ciężarem i jak najlepiej wykonywać moją pracę, a tu nagle gromada oprawców znęca się nade mną, zagraża mojemu zdrowiu i ubliża mi!...

Około 6-tej rano pozwolono mi wykonać 3 telefony, dostałam moją komórkę aby znaleźć numery. Za parę godzin miałam zagrać Mszę ślubną na Ridgewood z Księdzem Władysławem, więc po pierwsze i najważniejsze, nagrałam się na komórkę Księdza Władysława, nagląc, żeby natychmiast znalazł zastępstwo na ślub (pozdrawiam Parę, dla której nie mogłam być wtedy w Św. Macieju przy organach, jak było to planowane! To był 14 stycznia, 2012;) i żeby powiadomił jeszcze dwa inne Kościoły, że nie będę mogła również zagrać następnych Mszy (wiedziałam, że nagrywanie się na sekretarkę biura parafialnego niewiele by dało, bo to była sobota i wiadomość nie dotarłaby na czas). Zdawałam sobie sprawę, że Ksiądz Władysław może być zszokowany otrzymaną wiadomością (nie każdy na co dzień ma do podzielenia się taką wiadomością, że jest w więzieniu!), więc wyrecytowałam mu numer telefonu Kazimierza (na szczęście znałam na pamięć!) i poinformowałam, że moja komórka będzie mi zaraz zabrana i nie wiem, na jak długo. Nade mną stał policjant i surowo instruował, że jak będę wykonywać telefony, to nie wolno mi nikomu "GROZIĆ, ŻE KOGOŚ ZABIJĘ..." Ale przecież wiadomość dla Księdza Władysława nagrywałam po polsku, więc skąd policjant mógł wiedzieć że na przykład, nie groziłam, że chcę Księdza Władysława... ZABIĆ?! (Albo kogoś z jego otoczenia?...). Pozostałe dwa telefony wykonałam do serdecznego przyjaciela prawnika i do mamy dziecka, u którego musiałam odwołać lekcję gry na pianinie. 

Po tych telefonach zostałam z powrotem zakuta w kajdany i przewieziona do "głównego więzienia" ("Central Booking") na Queens Blvd. (tam gdzie jest sąd kryminalny). Kiedy zostałam wyprowadzana na dwór, w letnej, "dziurkowanej" bluzeczce na kompletnie gołym ciele (druga miała cienkie rękawki, ale bez możliwości zapięcia guzików), prosiłam prowadzącego mnie policjanta, czy nie mógłby mnie zakuć z rękami do przodu, to wtedy mogłabym, chociaż samymi rękami, zakryć gołe gardło i goły dekolt. Ale powiedział, że absolutnie "nie może" tak zrobić i że muszę przejść "tylko do samochodu". "Tylko do samochodu" można było przejść przy samym posterunku, ale potem, przy budynku więzienia, nie było parkingu, był jakiś remont i trzeba było iść długi kawał drogi (i potem był jeszcze jeden raz, długo, długo na zewnątrz!), paradując z gołą szyją, prawie gołymi piersiami i ciągle wilgotną głową (niedokładnie spłukany lotion) w środku stycznia.

W czasie transportu, pilnujący mnie, bardzo miły policjant (bo była już następna "zmiana") zauważył, że mam problemy z oddychaniem. "What happened to you?..." - zapytał bardzo życzliwie i dał dobrą radę: "Nie proś o pomoc medyczną tutaj. Oni nie mają takiego serwisu, dotyczącego alergii, tu na miejscu. Wywiozą cię gdzieś daleko, niewiadomo na jak długo i stracisz kolejkę do sędziego. Staraj się wytrzymać aż do spotkania z sędzią i potem pójdziesz do lekarza." To była bardzo cenna rada i to nie tylko przez sam fakt, że straciłabym kolejkę do sędziego. Uświadomiłam sobie, że wleczenie mnie znowu na zewnątrz, w stanie "pół-nagim", znowu z rękami do tyłu w kajdanach, mogłoby zaszkodzić jeszcze dodatkowo moim płucom. Dodatkowo jeszcze pamiętałam... fotel na kółkach, ze zwisającymi z siedzenia długimi rękawami, rozłożony dla mnie niedawno tuż przed domem. Czym mogłaby się skończyć dla mnie prośba o pomoc medyczną tym razem?... Może mogłaby być zrozumiana jako... "przyzwolenie do akcji związania" mnie w te rękawy, gdyby na przykład ktoś z medycznej obsługi zwrócił się do oprawcy-GESTAPO o szczegóły aresztu??... Kto uwierzyłby więźniowi, co NAPRAWDĘ zostało zrobione??...

Czekanie na "zobaczenie" sędziego ("to see the judge") trwało trzy dni. Podobno "wyjątkowo długo", bo to był Martin Luther King Weekend (14-15 stycznia, 2012 rok) i dlatego kolejka była taka długa. Najbardziej męczące było ciągłe okupowanie toalety (i tak usytuowanej bardzo krępująco, na "widoku") przez ciągle wymiotujące narkomanki, oraz brak odpowiedniego, ciepłego posiłku, co jest tak ważne (właściwe odżywianie się) przy leczeniu mojej alergii. Zastanawiałam się, dlaczego te panie, tu w celi, ZOSTAŁY pojmane, prawidłowo, za narkotyki (nawet nie zaprzeczały), a tam, parę przecznic dalej, był mój dom, w którym mieszkałam, PEŁEN takich osobników i to JA, a nie oni, zostałam pojmana i tu przywleczona, za rzecz dokładnie odwrotną: za... ZGŁOSZENIE tego?...

Po trzech dniach zostałam zaprowadzona do przydzielonej mi pani adwokat-obrońcy, Pani Justyny, ktora zupełnie przypadkowo okazała się... POLKĄ! (mamy rodaczkę-obrończynię w nowojorskim kryminalnym sądzie!). Myślę jednak, że mimo życzliwych rozmów w naszym rodzimym języku, Pani Justyna nie od razu uwierzyła w "moją historię", co się naprawdę stało (każdy więzień przecież zawsze opowiada różne "historie" o swojej niewinności, prawnicy-obrońcy są już do tego przyzwyczjeni!). Od Pani Justyny dowiedziałam się, że jestem oskarżona o... "GROŻENIE I PRÓBĘ ZAMORDOWANIA NIEBEZPIECZNĄ BRONIĄ" kogoś, kogo nazwisko nie było mi znane, a brzmiało: "RICHARD SPADAFORA". Pani Justyna dopytywała się, kto to jest, ale, mimo najszczerszych chęci nie umiałam na to pytanie odpowiedzieć, ani też przypomnieć sobie, żebym w niedawnym czasie miała intencję kogokolwiek zabić. Zostałam tylko pouczona, żeby przed sędzią NIC nie mówić, bo wszystko będzie nagrywane i potem może być wykorzystane przeciwko mnie. W tym bardzo krępującym stanie: "rozczochrano-półgoło-śmierdzącym" w końcu stanęłam przed sędzią. Sędzia pytał: "WHO IS RICHARD SPADAFORA?", Pani Justyna odpowiadała "I'M NOT SURE", a ja tylko rozkładałam ręce i kręciłam głową, żeby się nic nie nagrało. Zostałam wypuszczona z nakazem, że za cztery dni mam następną sesję w sądzie (otrzymałam kartkę) i z zakazem powrotu do domu. Sędzia pytał, czy mam do kogo pójść, więc wymieniłam nazwisko kogoś z przyjaciół. Zanim wyszłam z sali sądowej dostałam do podpisania jakiś papier, którego nie mogłam przeczytać, bo nie miałam okularów do czytania, ani nawet tych na "dal" (byłam przecież zabrana prosto spod prysznica, a nigdy nie kąpię się w okularach!), ale urzędnik, który dawał mi ten papier powiedział, że jeśli nie podpiszę, to wrócę z powrotem do celi więziennej. Byłam skrajnie wyczerpana, brakiem jedzenia, pitnej wody, brudem... Podpisałam... Pomyslałam, że ofiary Gestapo też były zmuszane do podpisywania różnych dokumentów i potem dokumenty te nie miały wartości, bo były podpisane pod przymusem. Niestety, ten dokument, dany mi do podpisania, pozostawał w mocy na kilka długich miesięcy, mimo że pozbawiony był wszelkiego sensu i zagrażał mojemu życiu. To był ORDER OF PROTECTION, czyli: ZAKAZ ZBLIŻANIA SIĘ przeze mnie do tego nieznanego mi osobnika o nazwisku "RICHARD SPADAFORA". 

I tak, z tym świstkiem w ręku, zostałam wypuszczona na ulicę. Ciagle pół-goło, z przeświecającym gołym ciałem, z wciąż nawilżonymi, potarganymi włosami, z krwawiącym nosem, z okropnym bólem w gałkach ocznych i czole (myślałam, że to tylko od nie noszenia okularów przez trzy dni, ale okazało się, że to był również początek zapalenia zatok) i ogólnie, słaniając się na nogach. Nie mogłam otworzyć oczu od rażącego światła dnia po trzech dniach spędzonych w sztucznym świetle celi więziennej. Kiedy tak czekałam na ulicy aż moi przyjaciele, James i Bożenka znajdą mnie, bałam się, że mogę być zabrana przez jakieś władze porządkowe jako "bum"... W takim ubraniu, pół-nago w środku zimy... i ten brzydki zapach po trzech dniach niemożności umycia się... Moi przyjaciele wiedzieli tylko w przybliżeniu, że tego dnia około południa miałam być wypuszczona, ale nie miałam przy sobie komórki ani żadnego "centa", żeby móc zadzwonić i powiedzieć im, że już wyszłam i gdzie dokładnie czekam. Musiałam więc czekać aż sami mnie znajdą, zanim przyjechali z ciepłym ubraniem i posiłkiem. 

Z celi więziennej mogłam wykonywać telefony z wiszącego na ścianie aparatu do tych z przyjaciół, do których pamiętałam numery, więc wiedziałam już, jakie sceny "dantejskie" działy się w domu. Wandale rozbijali meble i futryny drzwi na kawałki i rzucali nimi w Kazimierza. Wyrwali ze ściany ciężką, ponad dwumetrową barierkę od schodów w hallu i rozbijali nią ściany i lampy na suficie. Rozbili szklane drzwi od kabiny prysznica na drugim piętrze, porozbijali krany. Kazimierz nie mieszkał już w domu. Po pierwszej nocy spędzonej w samochodzie (po tym jak wywlokła mnie z domu policja) przeniósł się do New Jersey, gdzie ma swój drugi dom (gdzie obecnie mieszkamy), ale to jest cała kamienica z lokatorami i nie było wtedy wolnego mieszkania, więc zatrzymał się u supra, swego krewnego. Musiał także natychmiast usunąć z napadniętego domu nasze dwa psy, pitbulki, bo nie mogły już być w basemencie ani na "yardzie", gdzie zbierały się i przechodziły tłumy coraz to nowych (i "zamroczonych") "gości" i furtka na ulicę była ciągle otwarta. Umieścił obie suczki w basemencie domu w New Jersey. Niestety, przerażone całym "motłochem" i przeniesione nagle z dużego domu do małego, zamkniętego pomieszczenia, zaczęły między sobą walkę, której starsza i słabsza Sonia nie przeżyła, mimo że została szybko przewieziona do szpitala weterynaryjnego na emergency. To była pierwsza śmiertelna ofiara napadu na nasz dom (mam nadzieję, że świat się wkrótce dowie o wszystkich z nich!). Następne dwie to były moje dwie kotki. Były w trakcie leczenia, musiały otrzymywać regularnie lekarstwa i normalnie pewnie by jeszcze żyły. Ale Kazimierz nie mógł przecież nawet normalnie wejść i dostać się na strych, żeby je nakarmić!... Był zaraz bity, napadany z pięściami i obrzucany czymś ciężkim. Kiedy próbował iść do domu wcześnie rano, gdy "upojeni" narkomani zwykle zasypiali (nawet w hallu i na schodach, leżąc we własnych wymiocinach) po całonocnych orgiach, bywało, że kiedy nawet Kazimierzowi udało się bezpiecznie wejść na górę, gdzie koty były zamknięte, po spędzeniu tam chwili, aby posprzątać i nakarmić zwierzaki, nie mógł już potem bezpiecznie zejść, bo ktoś z bandziorów się obudził i zauważył go (lub jego samochód koło domu) i zaczynali rzucać czymś w drzwi na strych i grozić... Alarmowanie policji, nawet przez kogoś ze znajomych, dawało tylko tyle, że bandyci przestawali napadać widząc policję, ale wtedy policja grozila Kazimierzowi i wszystkim asystującym mu osobom (w tym koleżance-wolontariuszce od ratowania zwierząt, która bardzo próbowała nam pomóc), że Kazimierz i wszyscy jego pomocnicy będą aresztowani, jeśli nie przestaną dzwonić na 911.

Zaraz po wyjściu z więzienia dowiedziałam się od Pani Justyny, że "RICHARD SPADAFORA" to jest mój... "sąsiad" ("NEIGHBOR", tak powiedziała jej oskarżająca mnie pani prokurator). "Jaki sąsiad, z którego domu?"- było moje pierwsze pytanie. Nigdy nie słyszałam tego nazwiska. Krok po kroku i okazało się, że "RICHARD SPADAFORA" to nazwisko jednego z bandziorów-narkomanów, który napadł na dom i teraz w nim rezydował pod OPIEKĄ POLICJI. Bandyta-napastnik otrzymał w prezencie od policji dom, na który napadł (po kilku wcześniejszych eksmisjach i innych napadach), aby mógł sobie przyprowadzać innych kryminalistow (miał przecież prawo MIEĆ GOŚCI!!), prowadzić handel narkotykami wspierany przez prostytucję, oraz rabować, włamywać się po kolei do wszystkich pokoi i dewastować dom... Dowiedziałam się z akt sądowych, że w momencie napadu na nasz dom i otrzymania "order of protection", "PAN SPADAFORA" (21 lat) był aresztowany 9-ty raz, za każdym razem za posiadanie narkotyków, kradzieże i napady na innych ludzi, oraz był w trakcie trwającej, otwartej sprawy kryminalnej. Dziesiąty raz "PAN SPADAFORA" był aresztowany jako już "rezydent" naszego domu, ale na dokumentach tego aresztu widniał INNY ADRES (jako jego adres zamieszkania), więc musiał go aresztować inny posterunek. Nasz dom (na pewno już wcześniej upatrzony) to był tylko cel napadu rabunkowego, a potem, dzięki wsparciu policji naszego posterunku 102, "PAN SPADAFORA" mógł używać nasz dom do swoich celów "businessowych": transakcje narkotykowe odbywały się wręcz na schodach, sąsiedzi słyszeli jak panienki ("American ladies"!) na ganku głośno umawiały się przez telefon ze swoimi klientami... (przy tak sprawnej współpracy, łączeniu obu ”businessow”, lepiej się sprzedaje narkotyki! Jest większe zapotrzebowanie!...). Przez okno fruwały kondomy, torebki po narkotykach, niedopałki marihuany, butelki i puszki po alkoholu... Kazimierz, jak po cichu "wślizgiwał" się (aby nie obudzić śpiących wśród wymiocin ”amerykańskich dżentelmenów”!) i odwiedzał swój napadnięty dom, to również po to, aby pozbierać śmieci i uniknąć kary jako właściciel. Któregoś takiego ranka, kiedy podchodził do domu, ciężki air conditioner został zrzucony prosto na niego z okna pokoju, w którym rezydował "PAN SPADAFORA". Sierżant Dolan odmówil przyjęcia raportu od Kazimierza, zabronił poproszonej tłumaczce powiedzieć ani jednego słowa w imieniu Kazimierza.

W czasie procedury sądowej został mi pokazany policyjny raport i... "criminal complaint" jaki został sporządzony przez policjanta Salvatore Ronzino (tego, który asystował sierżantowi Dolan kiedy przyszli do domu na moje dwa wezwania), na rzecz "OFIARY", którą był... "RICHARD SPADAFORA". W tym raporcie, "OFIARA, RICHARD SPADAFORA", skarży się, jak "NAPASTNIK, EVA GRABOWICZ", groziła mu i próbowała go... ZABIĆ NIEBEZPIECZNĄ BRONIĄ... Podane były kompletnie fikcyjne, zmyślone sytuacje, nawet "miejsce ataku" ("korytarz na drugim piętrze"), wymyślone ”cytaty” o "grożeniu" ("ja cię zabiję") i policjant Ronzino zeznawał, że nawet jak przybyli, to on sam musiał wyrwać mi z ręki "NIEBEZPIECZNĄ BROŃ"... Tą "niebezpieczną bronią" była, według pana Ronzino, PLASTYKOWA MIOTEŁKA, którą zmiatałam koci piasek jak policjanci przyszli, żebym mogła bezpiecznie przejść po schodach... Bandyta, który wraz z całym tłumem wyrywał futryny i żelazną dwumetrową poręcz ze ściany, rozbijał meble na kawałki, rzucał ciężkimi przedmiotami, zrzucił air conditioner z okna..., "przestraszył się" plastykowej miotełki z 99-cents sklepu... Miotełki, której na dodatek... NIGDY NIE WIDZIAŁ!!! Żaden z bandziorów nie widział mnie, kiedy zbiegałam, z nią pod pachą, kiedy patrol Dolan-Ronzino przyszedł do nas pierwszy raz, bandyci pochowali się wtedy, a miotełka została mi wyrwana z ręki przez policjanta, jak tylko zeszłam na dół i potem już jej nie miałam. Bandyci zobaczyli mnie pierwszy raz, kiedy zostałam wleczona z trzeciego piętra, w kajdanach i z gołym biustem... Wcześniej nikt z nich nie wiedział nawet o mojej obecności w domu (oprócz tylko tej pijaczki w basemencie, którą zobaczyłam wcześniej). Poza tym bandyta-recydywista, będący w stanie oskarżenia, w trakcie toczącej się sprawy, nigdy nie wpadłby na pomysł, żeby dzwonić po policję, że jest ”atakowany” przez kogoś z domowników w domu, na który właśnie napadł... Policjanci, w swojej "twórczej inwencji" wymyślili coś, czego nie wymyśliłby nawet niebezpieczny kryminalista!!!... ... Sporządzili raport na korzyść kryminalisty jako "ofiary", o czym on sam pewnie nawet nie zdawał sobie sprawy, bo był, jak wszyscy pozostali jego "GOŚCIE" wtedy w domu, kompletnie zamroczony i nieświadomy tego, co się dzieje, policjanci mogli manipulować jego zeznaniami, ile tylko chcieli. Policjanci wymyślili ten "raport i skargę PANA SPADAFORY" zaraz potem, jak DOLAN dowiedział się o mojej skardze na niego, sierżanta. W raporcie podali czas przybycia do naszego domu, wstawiając czas MOJEGO wykonanego telefonu 911 (widzę to teraz dokładnie w moim rachunku telefonicznym), fałszując go jako telefon wykonany przez PANA SPADAFORĘ, który był "ZABIJANY" przeze mnie i że to na ”JEGO” wezwanie przyjechali!!!... Sfałszowali raport do tego stopnia, że podali nawet MOJE nazwisko jako "WŁAŚCICIELA DOMU" i że to ”JA” nielegalnie wynajęłam dom za pieniądze, mimo, że nawet sfałszowane, podrzucone przez pierwszego bandytę czeki, nie były nie na moje nazwisko, tylko na Kazimierza, o moim istnieniu w domu nikt z napastników wcześniej nie wiedział!!...

Kazimierz, skoro zorientował się, że nie ma żadnej innej drogi żeby pozbyć się z domu bandytów, natychmiast zatrudnił mojego serdecznego przyjaciela prawnika, Jerry’ego, aby zaczął procedurę eksmisyją ”Pana Spadafory” (jedyne nazwisko wśród bandziorów, jakie było znane, dzięki papierom o moim aresztowaniu). Kiedy prawnik zaczął procedurę i bandyta dostał pierwszy papier o eksmisji, rezydujący wandale dosłownie wpadali w szał i napadali na właściciela i wszelkie towarzyszące mu osoby agresywniej, niż kiedykolwiek. Rzucali w niego ciężkimi przedmiotami, pluli i grozili, co zrobią z domem, kiedy ich wyeksmituje i także: ”WE WILL GET THE B-TCH ARRESTED AGAIN!...”. Kiedykolwiek widzieli go koło domu, lub jego samochód, nawoływali się wzajemnie (słyszała to również Jagoda): „O, HE IS HERE! WHERE IS RITCHIE? LET’S FIND THE B-TCH AND GET HER ARRESTED!”...

Większośc moich miejsc pracy (kościołów, prywatnych lekcji) zlokalizowanych było niedaleko domu. Próbowałam jakoś ”żyć”, chodzić do pracy, znaleźć miejsce żeby ćwiczyć, zanim odzyskamy dom (jeszcze wtedy w to wierzyliśmy!), Kazimierz znalazł w domu i przyniósł mi moje najpotrzebniejsze materiały nutowe. W parę dni po zajęciu domu, kiedy byłam w drodze do jednej z moich miejsc pracy, ktoś zaczął gonić mnie na ulicy, machać rękami, grożąc i wykrzykując najbardziej wulgarnym językiem: ”I WILL GET YOU, YOU F-CKIN B-TCH! I WILL CUT YOU TO PIECES! I WILL SMACK THE SH-T OUT OF YOU!...”/”DOPADNĘ CIĘ, TY…(taka-i-siaka)! POKROJĘ CIĘ NA KAWAŁKI! WYTRZEPIĘ Z CIEBIE G-WNO!”… (pierwszy raz usłyszałam takie określenie w języku angieskim!). Uciekając, zorientowalam się, że jestem otaczana, że goni mnie nie tylko wrzeszczący, jąkający się potwór z czerwonymi, podkrążonymi na czarno oczami, ale również jacyś inni wyłaniają się po bokach, ktoś filmował mnie komórką... Jak za chwilę zrozumiałam, to... ”PAN SPADAFORA” gonił mnie i prowokował, a inni próbowali sfilmować moją reakcję... Uciekając, udało mi się ”wystukać” 911 (mimo znacznej różnicy wieku uciekałam szybciej, niż zataczający się na ”miękkich” nogach, narkoman). Przyjechała policja i... Oto, co usłyszałam: „SORRY, MUSISZ IŚĆ Z NAMI. NIE WOLNO CI PODCHODZIĆ TAK BLISKO DOMU PANA SPADAFORY. ON MA ORDER OF PROTECTION OD CIEBIE, A TY GO PRZEŚLADUJESZ!” („...YOU ARE STALKING HIM!”). Bedąc w szoku, wykręciłam z komórki numery do prawników, Pani Justyna nie odpowiadała, więc zadzwoniłam do Jerry’ego (tego, który prowadził sprawę o eksmisję). Mimo długiej rozmowy policjanta przez nagłośniony speaker-phone, z prawnikiem, który z największym wysiłkiem i zaangażowaniem próbował wytłumaczyć policjantom, co się NAPRAWDĘ u nas dzieje, zostałam ponownie... ZAKUTA W KAJDANY... Dobrze, że tym razem chociaż byłam ”normalnie” ubrana (chociaż w pożyczonych lub nowo kupionych rzeczach, bo do swoich już nie miałam dostępu). „JEŚLI COŚ JEST NIE TAK, BĘDZIESZ ZAWSZE MOGŁA TO WYTŁUMACZYĆ PRZED SĘDZIĄ, ALE TERAZ MUSISZ PÓJŚĆ Z NAMI!” – grzecznie podsumowali trochę zdumieni, policjanci, kończąc rozmowę z Jerry’m i, bardzo grzecznie, delikatnie, skuwając moje ręce do tyłu, w kajdanki. Przynajmniej po raz pierwszy miałam okazję zobaczyć, jak wygląda... "PAN SPADAFORA”!!...

Tym razem pobyt w więzieniu trwał ”tylko” jedną dobę (do następnego dnia w południe) i pani sędzina grzecznie pouczała mnie, że naprawdę muszę unikać kontaktu i nie prześladować więcej ”PANA RICHARDA SPADAFORY”; jego order of protection był wydany na 6 miesięcy. Chciałam powiedzieć: ”Dobrze, że już chociaż wiem, jak on wygląda!” Ale znowu zostałam pouczona, że nie wolno mi nic powiedzieć przed sędzią.

Po tym drugim aresztowaniu, oczywiste było, że nie mogę pojawiać się więcej w Nowym Jorku, albo przynajmniej na Queensie. W kilku gazetach i na internecie były miłe wzmianki o niedawnym przyjęciu mnie jako kantora do Katedry Św. Patryka, podawane były informacje, gdzie, w jakich jeszcze innych kościołach i kiedy, można było mnie zobaczyć i usłyszeć... Wystarczyło tylko ”wystukać” moje sceniczne nazwisko (nawet użyć automatycznego tłumacza, jeśli tekst był po polsku) i po prostu mnie znaleźć!... Narkomani mogli ”podzielić się na grupy” (a ilu ich było! Codziennie ponad 20-tu-30-tu gromadziło się w domu i to nie byli zawsze ci sami!), szukać mnie nawet w kilku miejscach na raz i, który by mnie znalazł, dzwoniłby po ”RITCHIE’go”, żeby spowodować kolejny areszt. Mogłam być aresztowana nawet w czasie grania lub kantorowania do Mszy Św. w kościele, za... ponowne prześladowanie ”Pana Spadafory”, który na przykład chciał przyjść do kościoła się pomodlić, a ja tam poszłam za nim, żeby go znowu ”napaść” i mu ”grozić”! Po minionych wydarzeniach wiadomo już było, że groźby bandziorów to nie były tylko ”puste słowa”... ale gdyby było było „COŚ NIE TAK”, to przecież zawsze mogę ”WYTŁUMACZYĆ TO PRZED SĘDZIĄ”, prawda?... Po kolejnej dobie lub kilku, w celi więziennej!... 

Zamieszkałam również, tak jak i Kazimierz, w jego domu w New Jersey, najpierw w mieszkaniu supra, chowając się przez większość czasu w basemencie przed ścigajacymi mnie członkami gangu, a potem mogłam przejąć jedno z mieszkań, z którego wyprowadzili się lokatorzy i mieszkam tu do dzisiaj. Oczywiście, ciągle trzeba było jeździć na stale odraczane sesje do sądu kryminalnego. Pani Justyna tłumaczyła mi, że taka jest procedura: że najpierw musi być ”UDOWODNIENIE WINY”, a dopiero potem, ”obrona”, ale ”udowodnienie winy” ciągle było odraczane, z powodu ”NIEGOTOWYCH DOWODÓW” (pani prokurator nie była ”gotowa”). Moje bezpieczeństwo, moje zagrożone życie, nikogo nie interesowało. Bandyci mogli mnie napaść i spowodować kolejny areszt nawet w drodze do budynku sądu, który był przecież tak blisko, tylko kilka przecznic od napadniętego domu! Nie mogłam się wręcz doczekać, kiedy moja miotła zostanie wniesiona na salę sądową jako ”dowód winy” (o ile w międzyczasie nie połamała się w transporcie, bo towary z chińskich sklepów sa zwykle bardzo kruche i łatwo się łamią); w raporcie był przecież numer mojej miotły, jako ”NIEBEZPIECZNEJ BRONI” na równi ze ”spustowym pistoletem”, ”strzelbą” i jeszcze jakimiś innymi rodzajami broni palnej. Czemu więc ciągle jej nie przynosili??... Pamiętam jak na jednej z sesjii sędzia wręcz ”krzyczał”, podniósł głos na panią prokurator: „WHAT IS THIS ALL ABOUT?!”/”O CO TU CHODZI?!”... (że sprawa ciągle nie jest ”gotowa”). Bandyci napadali, rabowali i rujnowali dom, a ja czekałam w sądzie na ”udowodnienie” fikcyjnej ”winy” i byłam pouczana o ”dobrym prowadzeniu się”, proponowano mi nawet... kurs ”dobrych manier”!! Zrezygnowałam ze współpracy ze wszystkimi kościołami w ciągu zwykłych dni tygodnia, tylko w niedzielę Kazimierz podwoził mnie samochodem do Św. Józefa na Jamaice, przy okazji ”spoglądając” po drodze na porzucony na pastwę bandytów dom. Pamiętam, kiedy przejeżdżaliśmy przez skrzyżowanie z naszą ulicą, co było na odleglość jednej lub dwóch przecznic od domu (a innej drogi nie było!), z walącym sercem i paraliżującym strachem kładłam się na podłogę samochodu, przykrywając się wraz z głową kocami, w razie gdyby przechodzący do pobliskiego sklepu po narkotyki, ”lokatorzy” zauważyli i rozpoznali samochód Kazimierza. Gdyby zobaczyli w nim mnie, pewnie już goniłaby nas na sygnale policja, żeby ponownie mnie aresztować za ”prześladowanie PANA SPADAFORY”!...

Wreszcie, 11-go maja (2012), w 4 miesiące po napadzie, była moja ostatnia sesja w kryminalnym sądzie, na której dowiedziałam się, że moje obie sprawy o fałszywy areszt zostają ”dismissed”, umorzone przez wygaśnięcie, chociaż jedna z nich dopiero po 6-ciu miesiącach ”zamrożenia” (jeśli w międzyczasie nikogo nie ZABIJĘ!). Na początku ”rwałam się”, że przecież musi być PROCES, że nie można tego tak zostawić! Fałszywy raport, zagrożone życie, znęcanie się policjanta... I to wszystko ma po prostu tak ”wygasnąć”, bez wyjścia prawdy na jaw??!!!... Ale wszyscy zgodnie, cała już duża gromada zaprzyjaźnionych prawników, jednogłośnie radziła: ”NIE ŻĄDAJ PROCESU. Widzisz, do czego zdolna jest policja: fałszywy raport, bezpodstawny areszt, fałszywe oskarżenie... Jeśli podstawią jeszcze fałszywych świadków i nie wygrasz tego procesu, nie będziesz mogła kontynuować procedury o odszkodowanie” - a sprawa o odszkodowanie przeciwko ”Miastu” i policji była już, w wymaganym terminie, zarejestrowana. MIELI RACJĘ! Dom był okupowany, nie dostępny już dla wlaściciela i jego prawowitych lokatorów, ciągle były nowe napaści, włamania... Kiedy tylko Kazimierz naprawił frontowe drzwi podczas ”odwiedzin” domu, zaraz były na nowo wyłamane i były również włamania i kradzieże wewnątrz, do poszczególnych pokoi. Przy każdym wezwaniu 911 przez kogoś z towarzyszących zagrożonemu właścicielowi (i... nie dowierzających w to, co się dzieje!) przyjaciół, za każdym razem inny, nowy bandzior-napastnik mówił do policji: ”I LIVE HERE AND I PAY HIM MONEY!”/”JA TU MIESZKAM I PŁACĘ MU PIENIĄDZE!” i policja natychmiast groziła Kazimierzowi, że będzie zaraz aresztowany za ”NIELEGALNE WYNAJĘCIE” i że ma tylko iść (z każdym nowym włamywaczem!!) do sądu ”Landlord-Tenant” i więcej nie dzwonić na 911!!... Listy prawnika-Jerry’ego pisane na posterunek, o zagrożeniu życia w napadniętym domu, były wszystkie ignorowane, na żaden nie otrzymał odpowiedzi. Jagody raport o włamaniu i kradzieży w jej pokoju, chociaż cudem przyjęty (dostała numer raportu), natychmiast został PRZEKRĘCONY, SFAŁSZOWANY, z: ”...BURGLARY” i ”ROBBERY” (WŁAMANIE Z KRADZIEŻĄ, jak podała), na... ”HARASSMENT only” i... DISMISSED! Bez żadnej podjętej akcji! Ja składałam skargi, jedna za drugą, do ”Internal Affairs” (jak pouczył mnie ten 911 oficer w pierwszą noc napadu) i wszystkie moje skargi przychodziły SFAŁSZOWANE, PRZEKRĘCONE, np. kiedy zgłaszałam NAPAD NA DOM i ALARM O POMOC, list, jako potwierdzenie mojej skargi przychodził taki: „Eva Grabowicz miała NIEPOROZUMIENIE ZE SWYMI LOKATORAMI. OFICER MÓWIŁ JEJ, ŻE LOKATOR MA PRAWO MIEĆ GOŚCI, ALE JEJ SIĘ NIE PODOBAŁO TO, CO MÓWIŁ OFICER, KRZYCZAŁA NA OFICERÓW I OFICER MUSIAŁ JĄ ZAARESZTOWAĆ”... Potem dzwonił jakiś ”wyznaczony” dla mojej skargi detektyw (bo taka jest wymagana procedura przy składaniu skarg na policjantów), który był zawsze z Posterunku 102 (czyli był... KOLEGĄ oprawców!), przedstawiał się, że dzwoni w sprawie mojej skargi i zapewniał mnie: ”OFICER MUSIAŁ CIĘ ZAARESZTOWAĆ, BO WYNAJĘŁAŚ DOM NIELEGALNIE I ŻĄDAŁAŚ PIENIĘDZY OD NIELEGALNEGO LOKATORA, BYŁAŚ AGRESYWNA I GROZIŁAŚ LOKATOROWI, ŻE GO ZABIJESZ, JEŚLI CI NIE ZAPŁACI PIENIĘDZY!...”... Jakiekolwiek tłumaczenie, w szoku, że przecież ja nie jestem... WŁAŚCICIELEM DOMU, żebym mogła go wynająć, nie miało nawet sensu, zaraz wtedy słyszałam: ”JESTEŚ W STANIE OSKARŻENIA, NIE WOLNO MI Z TOBĄ ROZMAWIAĆ, jak chcesz się pozbyć TWOICH LOKATORÓW, to musisz iść do sądu Landlord-Tenant”... I tak w kółko, za każdym razem kiedy składałam nową skargę, wymyślane były nowe kłamstwa, cały długi ciąg kłamstw, manipulacji i mistyfikacji. Pani Justyna też przypominała mi, że dopóki trwa moja procedura kryminalna, nie wolno mi rozmawiać z policją. Zagrożenie życia i mienia w ogóle się nie liczyło. Byłam WYJĘTA SPOD PRAWA. Bandziory mogli napaść mnie i zabić, rozkraść i odebrać mi wszystko, co tylko miałam, a ja nie miałam nawet prawa prosić o pomoc, o ochronę dla siebie i dla mojego mienia. Bo przecież dom był ”bardzo potrzebny” (i na pewno dawno już upatrzony i przeznaczony) jako CENTRUM NARKOTYKOWE, ja byłam tylko niespodziewaną przeszkodą, więc trzeba mnie było z niego skutecznie i na długo, usunąć. I policjanci-oprawcy, związani z narkotykowym ”businessem”, dokładnie wiedzieli, jak to zrobić! Jako ”oskarżona kryminalistka” (o próbę ”morderstwa”!!) nie miałam żadnych praw, ani do otrzymania pomocy, ani nikt się nie liczył z tym, co zgłaszam i o co alarmuję. Nawet uczciwi policjanci, wzywani przez pomocne nam osoby, byli zdumieni widząc i słysząc, co się w naszym domu dzieje i nie udzielali pomocy, bo po prostu nie rozumieli, o co chodzi. Sierżant Dolan, boss w Posterunku 102, zabronił innym policjantom przyjmowania jakichkolwiek raportów pochodzących z naszego domu i udzielania nam pomocy. Kiedy ktokolwiek z postronnych osób pytał „Co się w tym domu dzieje?!” (przecież niebezpiecznie było przechodzić obok, nawet zwykłym przechodniom!), policjanci mogli ”spokojnie” odpowiadać: ”Tak, tak, już wiemy o tej sprawie, już dokonaliśmy jednego aresztu!” (tylko, że nikt nie wiedział, że tym aresztem to była... alarmująca o pomoc OFIARA!!).

W międzyczasie w sądzie cywilnym toczyła się sprawa prawdziwego właściciela o eksmisję intruza i to było najbardziej niebezpieczne. Kazimierz chodził, na również ciągle odraczane, sesje sądowe wraz z prowadzącym adwokatem, Jerry’m i towarzyszącą im obu jako tłumacz-przyjaciel Panią Elżbietą (oprócz oficjalnej tlumaczki przydzielonej na sali sądowej). Ja nie mogłam im towarzyszyć, bo przecież od razu byłabym aresztowana za ”prześladowanie Pana Spadafory”. Bandzior przychodził na sesje zawsze w stanie zamroczenia, po nocnych orgiach narkotykowych lub na ”głodzie”, nie był w stanie nawet sam odzywać się przed sędzią. Był więc zawsze w towarzystwie swojego... TATUSIA, również pana o nazwisku RICHARD SPADAFORA-senior. Okazało się, że to był właśnie ten, który do mnie na samym początku dzwonił i potem przyszedł nabrać podstępnie Kazimierza, podrzucając książeczkę czekową. Na jednej z sesji sędzia zauważył ”niedyspozycję” młodego ”RITCHIE’go”, ale nic to nie pomogło w przyśpieszeniu sprawy. Fałszywy lokator dostawał coraz to więcej i więcej czasu na używanie, rabowanie i dewastowanie domu, na który napadł. Usilne tłumaczenia adwokata o tym, co się naprawdę dzieje, były przez sędziów i sądowych mediatorów kwitowane z ironią: ”Jeśli jest tak źle, to czemu nie zadzwonicie po policję?... Przecież policja zrobiłaby coś, gdyby było tak niebezpiecznie!”...

Wreszcie, na sesji sądowej 10 maja, bandyta dostał ostatni miesiąc prawa rezydowania w naszym domu, do 11 czerwca miał się wyprowadzić pod nakazem eksmisji, ale miał jeszcze PRAWO prosić o przedłużenie, dochodził jeszcze czas przyjścia marszala (urzędnika miejskiego, który pieczętuje pomieszczenie i wprowadza w życie eksmisje)... Niebezpieczny bandzior pod nakazem eksmisji, to prawdziwe zagrożenie życia. Rujnował wszystko, co miał pod ręką, obok czego przeszedł, skrzynkę pocztową na zewnątrz, resztę klamek, mebli, pozostałą garderobę, która nie została rozkradziona, podpalał niedopałkami narkotyków. Najgorsze dewastacje robił właśnie na widok właściela i wandale grozili: ”YOU CALL THE COPS AND YOUR B-TCH WILL BE ARRESTED!”.... Z powodów bezpieczeństwa dom był w tym czasie prawie kompletnie opuszczony, zdany tylko na bandziorów.  Dla Kazimierza niebezpiecznie było chodzić tam samemu (Jagoda wyjechała na dłużej do Polski), a trudno było prosić znajomych o asystę, gdy w grę wchodziło zagrożenie życia. Kazimierz nie musiał już nawet tam chodzić odkąd kotki zostały zabrane. Mniej więcej w połowie marca, przy kolejnej odroczonej sesji (na korzyść, oczywiście, uradowanego kryminalisty) w sądzie ”landlord-tenant”, zrozumieliśmy, że nie będziemy już mogli więcej wrócić na Queens i że Kazimierz będzie musiał sprzedać dom. Procedura z jednym bandytą była w toku, a przecież nowi ciągle napadali, włamywali się i osadzali się w domu, pod troskliwą opieką policji, grożącej tylko właścicielowi. Oni mieli ”PRAWO BYĆ W DOMU I ROBIĆ CO CHCĄ”, a on, właściciel, nie miał ŻADNYCH PRAW. W domu w New Jersey, Kazimierz wraz ze swym krewnym, suprem, postawili ścianki w basemencie, tworząc oddzielne pomieszczenie, aby umieścić w nim kotki. Straciły na zawsze przestronny, słoneczny dom, który nagle stał się ”potrzebny” dla celów narkotykowych! Wolontariuszka od zwierząt, Pani Elżbieta, pomogła Kazimierzowi ”wyłapać” i zapakować oszalałe ze strachu, uwięzione na strychu, moje kotki. Dwa z nich były już w stanie krytycznym, przez pozbawienie, z braku dostępu, wymaganej opieki lekarskiej. Do dziś spłacam klinikę ”Animal Hospital” w Paramus, New Jersey, mimo że nie udało im się uratować mojej ukochanej kotki. Wraz z kotkami, Kazimierz uratował również moje elektryczne pianino (wandale nie zdążyli jeszcze potłuc go na kawałki ani wyrzucić przez okno, jak inne meble) i po prostu już na górne piętro nie wchodził. Bandyci włamali się na najwyższe piętro zaraz potem.


Przez cały czas, od pierwszego dnia po wyjściu z więzienia, wysyłałam wszędzie, gdzie tylko mogłam, oprócz skarg do wszelkich władz miejskich, również ropaczliwe emaile i wykonywałam telefony do wszystkich dostępnych mediów, stacji telewizyjnych, radiowych i prasy, opisując naszą tragedię. Z kilku miejsc dostałam miłe ”wyrazy współczucia” i zainteresowania. Jednak największa pomoc nadeszła od stacji telewizyjnej Channel ”WPIX 11” od ich ”News section” o nazwie ”HELP ME HOWARD”, gdzie przemiły, czarnoskóry prezenter, HOWARD THOMPSON, pomaga ludziom w trudnych sytuacjach. Uwierzyć nie mogłam, kiedy po tylu rozesłanych sygnałach o pomoc, po prostu zadzwonił telefon, nieznany mi numer, ale dobrze znany (z TV News!) głos, który usłyszałam: ”Eva?... This is Howard Thompson from Channel 11! ...” Howard i jego producent wpadli na genialny pomysł, żeby pójść na jedną z sesji sądowych o eksmisję. Powiedziałam im dokładnie kiedy i gdzie i Howard wraz z kamerzystą poszli na salę sądową. Oczywiście filmować nic nie mogli w samym sądzie, ale zaraz po wyjściu, przed budynkiem sądu, przeprowadzili ”WYWIAD” z obydwoma bandziorami-SPADAFORAMI, ”tatusiem” i ”synkiem”. Wkrótce potem pierwszy odcinek naszej historii był na Channel 11 News. Na wywiad ze mną przyjechali aż do New Jersey, do mojego ”tymczasowego mieszkania” u przyjaciela supra. Potem były dalsze odcinki i powtórki. Chociaż ich pomoc nadeszła dość późno – kiedy dom na Queensie był już kompletnie obrabowany i zdewastowany w środku, jednak była dla nas bezcenna. Dzięki ich interwencji mogliśmy chociaż ”zbliżyć się” bezpiecznie do ciągle napadanego domu, usunąć zgliszcza i przygotować dom do sprzedaży. Trudno opisać, co zobaczyłam, po ponad 5-ciu miesiącach nieobecności w domu... Dwa z tych odcinków Producent Howarda umieścił na ”YouTube”, aby były pomocne i łatwo dostępne w mojej procedurze sądowej o odszkodowanie. Mogą je Państwo zobaczyć pod hasłami: "HMH Dealing with Squatters” (1-sza emisja: 6/6/12) - https://youtu.be/3vvoaFte8E8; oraz "HMH Squatters in Queens” (1-sza emisja: 7/13/12) - https://youtu.be/HuTTbZOoIKo. Dzięki powtórkom i wielokrotnym, całodobowym anonsom wieczornych i popołudniowych wiadomości na kanale 11-tym, twarze dwóch kryminalistow i ich... ”niekonwencjonalne” zachowanie, były regularnie na wizji, na kanale o największym chyba stopniu oglądalności wśród nowojorczyków. Ja sama zatrzymywana byłam wielokrotnie na ulicy (również w New Jersey!) przez przypadkowych, przemiłych ludzi, rozpoznających moją twarz i pytających: ”Have you been on TV recently?”- i współczujących mi serdecznie po tym, co mnie spotkało. Twarze tamtych dwóch ”pajaców” były na wizji (z odpowiednim, oczywiście, komentarzem od Prezentera) dużo częściej niż moja, wyobrażam sobie więc, jaką oni musieli ”cieszyć się” popularnością, nawet idąc ulicą! Telewizja wykonała bardzo dobrą pracę, była to dobra nauczka dla bandziorów (również tych pozostałych, poza tymi dwoma na wizji), że nie można wszystkiego robić bezkarnie, nawet mając tak silną protekcję policji. No i było to ostrzeżenie dla przyszłych potencjalnych ofiar, żeby ludzie mogli rozpoznać twarze chociaż tych dwóch bandytów. W jakim ”ciekawym” kraju żyjemy, gdzie telewizja musi chronić bezbronnych ludzi przed niebezpiecznymi bandytami i przed, może jeszcze bardziej niebezpieczną, policją!...

Producent ”Help Me Howard” również pomógł w jeszcze jednej bardzo ważnej sprawie. Kiedy umawialiśmy się na filmowanie wnętrza domu na Queensie (co bandyci po sobie zostawili), Allen, producent Howarda, kazał mi koniecznie upewnić się, czy na pewno ”RITCHIE’go” order of protection został już na sto procent zniesiony (po 4 miesiącach), jak zapewniano mnie w czasie ostatniej sesji w sądzie kryminalnym. Zadzwoniłam na posterunek i co się okazało? ...Że order of protection był jeszcze w całej pełni ”aktywny”, mimo że ”Ritchie” był już wyeksmitowany z domu! Czy Allen miał przeczucie, czy może znał już takie sytuacje?... Zostałam oszukana nawet przez sąd kryminalny!! Znów narażone zostało moje bezpieczeństwo lub nawet życie. Można sobie wyobrazić, co by było, gdybym, jadąc do opuszczonego domu aby nagrywać program z ekipą telewizyjną, została po drodze napadnięta przez ktoregoś z krecących się tam wciąż intruzów i Spadafora byłby z nimi, lub natychmiast by go wezwali, aby spowodować na mnie kolejny areszt... Czy to nie surrealistyczne? Że ofiara musi się bać nie tylko napadających bandytów, ale (i może jeszcze bardziej!) POLICJI, która tych bandytów wspiera??... Musiałam pójść do sądu kryminalnego i wziąć od urzędnika odpowiedni papier (dowód na to, że order of protection został zniesiony) i potem Allen stale przypominał mi, że muszę ten papier zawsze mieć ze sobą.

Krótko po wyemitowaniu pierwszego odcinka naszej historii we wiadomościach WPIX 11, policja dokonała w naszym domu jednego ”cudownego aresztowania” (na całą armię napastników!), czyli drugiego po aresztowaniu mnie. Jagoda wróciła z Polski i przyszła do naszego domu, gdzie miała jeszcze swoje rzeczy. W nocy była świadkiem włamania do frontowych drzwi, sama chowała się dla bezpieczeństwa w głębi domu. Włamanie było jak co dzień wiele innych przez minionych 5 miesięcy, policja zabraniała wlaścicielowi zgłaszać włamania i napady, pod groźbą aresztowania go. Kiedy Jagoda powiadomiła nas rano (ja i Kazimierz mieszkaliśmy już w New Jersey), zadzwoniłam na 911, nie oczekując niczego ”nadzwyczjnego”. A tu przyjechała cała anty-narkotykowa ekipa! Ja, będąc pod oczywistym strachem, nie poszłam do domu po wezwaniu policji (czekałam parę przecznic dalej w samochodzie Kazimierza), a Jagoda, jako główny świadek incydentu, poradziła sobie doskonale językowo z całym zeznaniem i z policją. Aresztowali jednego ”naładowanego” narkomana, który się włamał, drugiemu udało się uciec. Jagoda otrzymała order of protection (nakaz ochrony) przed aresztowanym włamywaczem, czyli: Jagoda, miała teraz order of protection przeciwko komuś, kto był ”kolegą od napadów” tego kogoś, kto miał przyznany już order of protection przeciwko mnie, jej współlokatorce... (trochę to skomplikowane?...). Niestety, Jagoda bała się potem podpisać swoje zeznanie, które przyszło na piśmie od prokuratora. Bała się, bo nowi wandale ciągle kręcili się wokół domu, przeskakiwali przez płot, grozili... I Jagoda pamiętała, do czego zdolna była policja, kiedy JA wzywałam o pomoc w pierwszą noc napadu. I pamiętała również, jak jej poprzedni raport został sfałszowany. Zajmujący się sprawą prokurator, detektyw i kilku policjantów dzwoniło do mnie, ”błagając” wręcz i nagląc, abym przekonała Jagodę, w naszym rodzimym języku, żeby podpisała ten papier. Tłumaczyli, jak bardzo jest to ważne, że po tym jednym włamywaczu mogliby dotrzeć do innych, którzy w naszym domu ”rezydowali” przez tyle miesięcy. Podobnie, o podpisanie dokumentu, nalegali wszyscy zaangażowani w sprawę prawnicy. Niestety, Jagoda nie dała się przekonać. Narkoman-włamywacz został zwolniony i nie wiemy, do ilu z nich potem ”dotarli”. Przez to niepodpisanie dokumentu Jagoda została później uznana ”niewiarygodnym świadkiem” w mojej cywilnej sprawie o odszkodowanie, mimo że najpierw była wpisana na liście jako główny i najważniejszy świadek (była przecież obecna przy napaści na mnie policjanta!). I tak CUD, że udało się tę sprawę wygrać... Z takim przeciwnikiem jak Nowojorska Policja!!

Drugi z narkomanów, któremu udało się zbiec z naszego domu, został również zaraz wkrótce aresztowany i okazało się, że był to ktoś dawno już POSZUKIWANY (”WANTED”) przez policję za rabunek. Od moich domowników wiem, że przebywał w naszym domu przez cały czas, wdarł się zaraz w pierwszym dniu napadu. Jednak policja ”NIE ZAUWAŻAŁA” go w naszym domu (grożąc tylko nam, ofiarom), mimo że jego zdjęcie jako ”POSZUKIWANEGO” było na każdym posterunku. Zapytałam potem porucznika policji (lieutenant), przydzielonego do ”wyjaśnienia” jednej z moich kolejnych skarg, dlaczego poszukiwany za rabunek osobnik pozostawał przez 5 miesięcy w naszym domu i policja NIC w tej sprawie nie robiła, mimo naszych wezwań i alarmów. Odpowiedział: ”BECAUSE HE HAD RIGHTS TO STAY IN YOUR HOUSE”/”BO ON MIAŁ PRAWO PRZEBYWAĆ W TWOIM DOMU”. (…) A dlaczego “miał prawo” przebywać w moim domu??... Wiecie dlaczego ten poszukiwany kryminalista-złodziej “miał PRAWO” przebywać przez 5 miesięcy w naszym domu???... (porucznik-śledczy odpowiedział spokojnie): ”BECAUSE HE WAS MR. SPADAFORA’S GUEST”/”PONIEWAŻ ON BYŁ GOŚCIEM PANA SPADAFORY”... !!!!!!... ... ...  (bez komentarza!!...).


W całą sprawę łącznie zaangażowanych było dwunastu prawników, po kilkoro w każdej specjalności: kryminalnej, eksmisyjno-lokalowej (”housing”, sprzedaż domu) i cywilnej o odszkodowanie. Siedmiu lekarzy wpisało w moich raportach, że (i w jaki sposób) incydent z policją zaszkodził mojemu zdrowiu. Otrzymałam nawet Crime Victim Board Insurance (ubezpieczenie jako ofiara kryminalna) w nowojorskiej klinice alergicznej ENT (Eye, Ear, Nose and Throat). Jednak żaden z lekarzy, chociaż każdy był wstrząśnięty moją sprawą, nie wyraził zgody na przyjście do sądu jako ekspert, w razie gdyby odbył się proces. Dwóch już prawie się zgodziło, ale potem w ostatniej chwili wycofali się pod byle pretekstem, ”pilnym wyjazdem”, itd. Bali się zeznawać ”twarzą w twarz” przeciwko policji. Bali się, aby nie stracić pracy. Dlatego UMUNDUROWANI GANGSTERZY tak postępują, krzywdzą niewinnych ludzi, wspierają swoich kolegów kryminalistów w napadaniu na bezbronne ofiary, bo wiedzą, że pozostaną w tym bezkarni!!!

Nawet niektórzy inni świadkowie, zaprzyjaźnione mi osoby, wprawiały mnie w zdumienie, gdy ”wycofywały się” nagle w kancelarii prawnika, udając, że... ”NIC nie wiedzą o mojej sprawie”!!...

Ale miałam również pozytywnie zaskakujące sytuacje w trakcie procedury sądowej, dokładnie jak przysłowie mówi: ”Przyjaciół poznaje się w biedzie” (lub: ”w potrzebie”!). Dostawałam serdeczne emaile i wspierające listy od miłych ludzi z mediów, np. sławnych prezenterów telewizyjnych i radiowych i reporterów, którzy kiedyś promowali moje CD ”Do It Again With Eva Grabo”. Byli ze mną w czasie procedury! Ich listy były nawet dołączone do moich akt sądowych.

Bardzo też budujące były, długie, serdeczne rozmowy i szczere zainteresowanie ze strony moich oddanych DUCHOWNYCH współpracowników, KSIĘŻY, włączając serdeczną troskę jaką okazał dla moich przeżyć sam KARDYNAŁ DOLAN, mój Katedralny BOSS! Była długa rozmowa w jego Kancelarii (Kardynał wie już, że ktoś nieodpowiedzialny w policji, na szczęście nie spokrewniony z nim, nosi to samo nazwisko).

Przyszły również zachęcające listy-emaile z ONZ-tu, kiedy opisałam moje przeżycia do: Office of High Commissioner for Human Rights w Genewie. High Commissioner for Human Rights jest zainteresowany otrzymaniem dalszych materiałów dotyczących mojej sprawy, sfałszowanego raportu policyjnego i innych. Może moja sprawa będzie przedstawiona na którejś z ONZ-owskich konferencji dotyczących łamania ludzkich praw w Ameryce?!!!...

Mam teraz MISJĘ do spełnienia: muszę powiadomić CAŁY ŚWIAT o tym, co mnie spotkało. Wiem na pewno, że jest to teraz moje zadanie. Kiedy sierżant Dolan zakuł mnie w kajdany i półnagą i duszącą się pchał w ciężki dym, takie następujące myśli pomogły mi to wytrzymać. Najpierw przypomniałam sobie ofiary holokaustu, które też były wywlekane ze swoich domów w środku nocy i potem duszone w komorach gazowych. Wiem, że to było jeszcze gorsze niż to, co właśnie spotykało mnie, ale przecież tak samo nie miały wyjścia, musiały to znieść, nawet jeśli później nie przeżyły. Potem, kiedy dalej byłam wleczona z odkrywającymi się, gołymi piersiami na oczach hichoczących wandali, przypomniałam sobie X-tą Stacje Krzyżową Pana Jezusa: ”Pan Jezus obnażony z szat na oczach szydzącego tłumu...” – czyżby dawał mi namiastkę tego, co Sam przeżył? (i aby przez to... zbliżyć mnie do Siebie, bo dawał mi zadanie do spełnienia, żebym je zrozumiała?...). A potem, w celi więziennej (prosto od ołtarza i z góry, od organów, w takim skrajnie ”odmiennym” miejscu!), cały cas w uszach brzmiał mi refren Psalmu, który przypadał właśnie na ten weekend, Psalmu, który cały tydzień ćwiczyłam w obu językach, po polsku i angielsku, żeby go jak najlepiej w niedzielę wykonać, ale zostało mi to uniemożliwione: ”HERE I AM, LORD, I COME TO DO YOUR WILL”/ ”PRZYCHODZĘ” (czy raczej: ”OTO JESTEM”) ”PANIE, PEŁNIĆ TWOJĄ WOLĘ”.

Chciałabym, aby moje przeżycia były ostrzeżeniem dla innych, aby były jakimś krokiem, może początkiem, w kierunku zatrzymania się szerzenia tego zła i walki z nim. A walczyć można tylko, jeśli jak najwięcej ludzi będzie o tym wiedzieć, zdawać sobie sprawę, jakimi metodami posługuje się w tym kraju ZŁO i manipuluje bezbronnymi ludźmi.

Proszę, uważajcie. Taki napad może zacząć się ”niewinnie”, bandyci mogą kraść pocztę ze skrzynki (przecież skrzynki są na zewnątrz domów!), nawet parę razy pod rząd, jeśli ”upatrzą” sobie jakiś dom. Ze skradzionych listów ”uczą się” szczegółów: imion domowników, krewnych, usług, napraw jakie są w domu potrzebne i w zależności od tego ”formułują” (knują) pierwszy podstęp, jak wejść, ”podejść” właściciela, podrzucić fałszywe czeki a potem wpuścić resztę gangsterów i opanować dom. Potem jeszcze, jeśli pod troskliwą ochroną policji, włamią się do dalszych pomieszczeń i dokumentów domowników, mogą dodatkowo dobrać się do ich kart kredytowych i rachunków bankowych (nam – nic nie zostało oszczędzone, chociaż Kazimierz w porę zatrzymał proces kradzieży jego tożsamości). W naszym przypadku dodatkową przykrością był jeszcze fakt, że pierwszy napastnik, który podstępnie wszedł do domu, powołał się na imię ”Robert”, młodego człowieka, Polaka, którego dobrze znaliśmy i ufaliśmy mu (znaliśmy również jego mamę, Dorotę). Robert okazał się już dobrze zaawansowanym narkomanem, o czym nie wiedzieliśmy. To za nim przyszedł do naszego domu cały gang narkomanów!


UWAŻAJCIE, bo przecież większość tych tych wandali, co na nas napadła może być cały czas na wolności i szukają tylko następnych domów i nowych ofiar, żeby je napaść, a domy imigrantów uważają za najłatwiejszy ”łup” i ich właścicieli jako ”łatwych do zastraszenia” i sterroryzowania!! A obaj policjanci, oprawca i fałszerz, są ciągle na swoich stanowiskach, pomimo tylu moich skarg i walki o sprawiedliwość!...

Uważajmy, ale NIE BÓJMY się stanąć twardo za kimś, kogo już spotkała krzywda, jeśli nawet w jakimś małym procencie możemy przyczynić się do pomocy (np. być świadkiem) w słusznej sprawie!

Państwo – UWAŻAJCIE!... A JA... Będę się dzielić moimi przeżyciami z całym światem! (Mam na to resztę życia!). Dziękuję Redakcji "Abecadła", że pozwoliła mi podzielić się tymi przeżyciami z Państwem.



                                                                Eva Grabo

No comments:

Post a Comment